Zaczynamy!
Sopot, 12.10.2016
Zaczynam pisać bloga (chyba tak to się odmienia) pod wpływem chwili. Pomysł przyszedł do mnie wraz z zapachem LASU na dzisiejszym spacerze.
Bo niby dlaczego mam zachować dla siebie te wspaniałości? No ewentualnie dla rodziny, która pewnie ma dość słuchania od ..... lat moich zachwytów. A ja kocham LAS. Bez niego nie wyobrażam sobie mojej egzystencji.
I na razie nie mam możliwości przesyłać zapachów - a są piękne, niczym najlepsze perfumy.
Nie będą to codzienne zapisy, niekonieczne aktualne - może wspomnienia z dawnych lat... Ale LAS jest częścią mojego życia i nie wyobrażam sobie innego, pośród betonu.
Dygresja: Dzisiaj chodząc po lasach włos mi się JEŻY!!!!!!!!!!!! ( a mam długie, więc zjeżone sięgają chmur). Czasami nawet nie chce mi się wchodzić w niektóre rejony LASU. Jedno wielkie śmietnisko. Już nie mówię o telewizorach, częściach samochodowych, ale o zwykłych śmieciach. Pozostałościach po weekendowym grillowaniu. Plastikowe opakowania po "gotowcach", rozbite butelki po piwie, winie, wódce (pół biedy jak całe, ktoś pozbiera - mamy takich zbieraczy leśnych, ale potłuczone! Zagrożenie nie tylko dla ludzi lecz także dla zwierzyny, która tamtędy przechodzi. Szczerze mówiąc, złośliwie, życzę takiemu żeby sam gołą stopą wdepnął we własne szkło!!!!! Taka będę, O!!!!!)
Oczywiście nie życzę nikomu aż tak źle. Ale złość bierze. I co dziwniejsze - ci sami młodzi (i niestety nie tylko młodzi) przychodzą na to samo miejsce, we własne śmieci i dalej... śmiecą. I im to nie przeszkadza. Mało, złoszczą się, że ktoś zostawił śmieci. Sami chwilę później robią to samo (widziałam na własne oczy). I strach zwrócić takim uwagę.
Aż na usta ciśnie się pytanie "GDZIE BYLI RODZICE?". Cóż... Z moich wieloletnich obserwacji wynika, że rodzice są... tacy sami.
UFF... Zapędziłam się. Wracam do milszych wrażeń.
LAS
Towarzyszy mi od... łona matki. Miłość mojego życia. Nie wyobrażam sobie życia bez LASU.
Zapachy, widoki, dary...
Do LASU jeździłam już z rodzicami będąc jeszcze w łonie mamy. Od urodzenia byłam wywożona do LASU (mieszkaliśmy w mieście Gdańsku, więc trzeba było nas "wywozić"). Do LASU jeździło się spędzić kilka chwil z przyjaciółmi, na kocyku pograć w brydża, połowić ryby w pobliskim jeziorku i pójść na GRZYBY.
Grzybobranie to już chyba jakaś moja obsesja. Trzeba mnie leczyć w oddziale zamkniętym pod hasłem "odlesianie". Chodzę, zbieram, przetwarzam i ostatnio rozdaję rodzince i znajomym. A niech mają!
LAS towarzyszył mi zawsze. Od 34 lat mieszkam przy lesie w Sopocie. Trójmiejski Park Krajobrazowy jest moim "żywiołem". Górki, pagórki nie raz dały w kość kolankom i stópkom. Ale warto....
LASU nauczył mnie mój dziadek Stanisław gdy byłam jeszcze smarkatym dzieckiem, nadleśniczy w Bieszczadach. Cudowny DZIADEK i wspaniały leśnik. Zapytacie co to znaczy "nauczył". Po prostu - chodził na spacery, Pokazywał drzewa, roślinki mniejsze, poszycie, grzyby i wszelaką żywinę (dla nie znających terminologi - ptaki, czworonogi, różne pełzające i skaczące). I dla każdego przejawu życia miał szacunek. Nie kopnął grzyba, którego nie chciał włożyć do koszyka, nie rozdeptał żuka, żmiję przegonił a nie zabił, Nie wyrzucił choćby najmniejszego papierka do lasu. Co przyniósł to wyniósł - często więcej wyniósł niż przyniósł i nie mówię tu tylko o płodach leśnych (chociaż w "tamtych" czasach śmiecących było jakoś mniej).
Właśnie wróciłam ze spaceru.
LAS pachniał mokrym igliwiem. Przez ten zapach chwilami przebijały aromaty gnijących liści. Grzybami niestety już nie pachniało.
Kocham zapach LASU bez względu na pogodę. Zawsze pachnie inaczej.
Cały poprzedni tydzień padał deszcz, zrobiło się ogólnie zimno - w nocy temperatura poniżej 10 st. C, w dzień niewiele więcej.
Ale dzisiaj już mnie poniosło na spacerek. Z początku próbowało mnie odstraszyć deszczem. Byłam "twardka" - nie dałam się. Deszcz przestraszony moją postawą przestał padać i spacer zaczął być przyjemnym. W lesie jednak było ciemno, panował półmrok i brązowe liście z brązowymi główkami grzybów zlewały się w jedną, brązowo-żółtą pstrokatość.
Przez dwie godziny łazikowania po chaszczach znalazłam miseczkę podgrzybków ogólnie zwanych zajączkami. Będzie smaczny dodatek do krupniku, który wyszedł mi odrobinę za gęsty.
Ale grzyby to nie wszystko w LESIE. Sikorki wesoło ćwierkały wśród gałęzi dodając mi otuchy (nie przepadam za samotnymi spacerami). Kiedy usiadłam dla odpoczynku na pieńku przewróconej brzozy, kilka metrów nad moją głową, na świerkowym pniu, delikatnie zaczął stukać dzięcioł. Myślałam, że zwykły dzięcioł. Ale wypatrzyłam między gałęziami dzięcioła czarnego. Jego pukanie było nietypowe - nie był to zwykły terkot jak z karabinu maszynowego. Było to delikatne opukiwanie. Jakby lekarz szukał bolącego miejsca, dobry i czuły lekarz (dzisiaj lekarze są różni, Ja niedawno trafiłam na niedouka - sadystę, sprawianie bólu pacjentce było chyba jego przyjemnością).
Odleciał (dzięcioł oczywiście, lekarz - sadysta zresztą też, zmieniłam na innego).
Nie zabrałam aparatu fotograficznego bo nie liczyłam na ciekawe zdjęcia. A szkoda.... Przesyłam zdjęcie sprzed tygodnia.
LAS jest piękny - wystarczy mieć otwarte oczy i umysł. I widzieć to, czego inni nie widzą.
Sopot, 14.10.2016
Nie przestraszona zimnem (1 st. C) ale pełna nadziei na słoneczko o ósmej rano wytuptałam do lasu. Było ślicznie. Słonko wyszło i oświetlało LAS smugami pomiędzy liśćmi. Jest jeszcze sporo zielonych liści. Ostatnie wichury nie zdemolowały "mojego" LASU tak bardzo.
Jakie było moje zdziwienie gdy przy ścieżce znalazłam podgrzbki złotawe, tzw. zajączki. Całkiem młode i zdrowe. Huuurraaaa! Nareszcie coś innego niż kurka (chociaż kurki uwielbiam, szczególnie w sosie śmietanowym z kurczakiem).
Postanowiłam powałęsać się po krzakach. No i oczywiście znalazłam kilka kurek. Kto mówił, że kurki nie rosną w październiku? Rosną i to całkiem ładne.
Grzybów dużo nie nazbierałam. Na jajecznicę wystarczy. Mniammm...
Spacerowałam po LESIE dwie godzinki chłonąc jego klimat. Musi mi wystarczyć do jutra.
Do zobaczenia!
Sopot, 17.10.2016
Nie pisałam przez kilka dni. Byłam zajęta. Ale nie na tyle, żeby nie wybrać się na spacer. Tym razem z mężusiem. Z nim chodzę na dalsze "łowiska". Nie było za zimno. Po dobrym marszu i wspinaniu się na górki i pagórki nawet się zgrzałam.
Do koszyka wpadały grzybki różne. Małżonek stwierdził, że nie idziemy "na ilość" tylko na różnorodność. Bo trafiały się, oprócz podgrzbków - zajączków, kanie, żółte maślaki modrzewiowe, nawet dwa małe rydzyki, no i oczywiście KURKI. Wystarczyło na dobrą niedzielną jajecznicę i kilka słoiczków.
Co do podgrzbków wszelkiej maści to czytałam niedawno na jakiejś grzybiarskiej stronce, że mykolodzy mają zamiar zmienić ich nazwę na borowiki, odpowiednio do gatunku np. borowik brunatny (to o podgrzybku brunatnym czyli siniaku), borowik zajączek itd. Może nie będzie to takie złe? Biorąc pod uwagę znikający gatunek borowika szlachetnego lub usiatkowanego każdy zbieracz, przychodząc do domu, będzie dumnie krzyczał od progu: "Matka, zebrałem cały kosz borowików brunatnych!". I wszyscy się ogromnie ucieszą. Bo co borowik to borowik. O!
A LAS robi się coraz bardziej jesienny. Pachnie jeszcze mokrym igliwiem, ale na drzewach coraz więcej żółtych liści. I pod nogami zaczyna szeleścić. Wczoraj przyświecało słonko więc sikorki, najweselsze ptaszki leśne, świergotały na całego. Aż miło było chodzić i pośród rudej powłoki z liści i igliwia wypatrywać brązowych łebków grzybów. Czasem swoją pomarańczową główkę wystawiała kurka. A spod trawy nieśmiało wychyliły swoje rude główki małe rydzyki. Było mi całkiem dobrze.
Sopot, 29.10.2016
Nie pisałam dość długo. Doba jest stanowczo za krótka albo ja mam za dużo zajęć. Postaram się trochę nadrobić - choćby pisaniną.
Byłam w między czasie kilka razy w LESIE. Jest piękny, kolorowy. Chociaż z dnia na dzień ubywa liści na drzewach a przybywa pod stopami i tak jest pięknie.
Grzybami nie pachnie już od dawna. Można jednak znaleźć jeszcze podgrzybki złotawe (popularnie zwane zajączkami), jakieś zapomniane, zmarznięte kurki. Pojawiły się jednak opieńki w większych ilościach co zwiastuje bliski koniec grzybowych łowów. Szkoda....
Mój spacer w środę (26.10.2016) obfitował w piękne zdjęcia. Było pogodnie, byłam sama, bez męża - marudy, łaziłam gdzie chciałam chociaż w najbliższej okolicy domostwa. "Glebę" też zaliczyłam na mokrych liściach i gałęzi. Auuuu..... Ale nic to. Warto było (zdjęcia dodam nieco później, muszę wybrać najpiękniejsze oczywiście). Przyniosłam do domu całkiem ładną ilość podgrzybków i opieniek, nawet trafiła się... Kto zgadnie? KURKA! Oczywiście, że kurka. A nawet kilka.
Dzisiaj też wybrałam się na spacerek. Pełna nadziei wyciągnęłam mężusia kochanego z łóżka udowadniając, że właśnie deszczowe chmury sobie odleciały i świeci słoneczko. Potuptaliśmy. W lesie spędziliśmy..... 15 minut. Nadeszła OGROMNA chmura i spackowała nas gradem. Małżonek zdezerterował. Nie dał się przekonać, że zaraz przejdzie i będzie piękny dzień. Chała. Wracając do domu wmawiałam mu, że zaraz będzie słoneczko. I kto miał rację? JA, JA, JA !!!!!!!!!!!!!!!
Teraz pięknie świeci, przez szybę grzeje mnie w plecy jak piekarnik. A ja siedzę w domu i klecę tę nostalgiczną opowieść. Buuuuu......
W zeszły czwartek udało mi się namówić męża do "wycieczki" na "borowikowe wzgórze" (dla nie znających tematu - nadajemy z mężem nazwy różnych miejsc dla lepszej orientacji w terenie, napiszę o tym dalej). Poprzednio (nie wspomniałam o tym) spotkaliśmy się w tamtejszej okolicy z sąsiadem, który miał w koszu tyle borowików co my pośledniejszego gatunku grzybków. Wtedy chyba "traf mnie szlafił" (żeby nie przeklinać). I dlatego wyciągnęłam w czwartek mężunia na spacerek (wcześnie nie było sensu - sąsiad pozbierał wszystko, trzeba było poczekać aż urośnie). Oczywiście wynik był znany. Jedna (słownie: JEDNA) sztuka - chyba ostatni w sezonie. W dzikiej rozpaczy wspięliśmy się nawet na sam szczyt górzyska (jest wysokie i strome, spociłam się jak mysz podchodząc). Efekt taki sam. Nawet złamanego podgrzybka. Uciekły?
To ten ostatni w sezonie. Trochę nadgryziony zębem ślimaka. Ale jaka NOGA!
Brak "Szlachetnego" nadrobiliśmy całkiem sporą ilością podgrzybków i kilkoma pięknymi, jesiennymi zdjęciami.
A teraz o nazewnictwie.
Kiedy zaczęłam chodzić z mężem na leśne spacery stawało się problemem określenie trasy wędrówki. Postanowiłam więc nadawać określonym miejscom nazwy do nich pasujące i łatwo kojarzone. Tak powstały: Borowikowa Góra (bo było tam zawsze dużo borowików), Podgrzybkowy Las 1 i 2 (bo dużo tam było podgrzybków), Nasza Polana (kozakowa i maślakowa), Golfowe Pole (płaskowyż, który przed wycinką obfitował w podgrzybki brunatne, teraz czasem tylko złotawe, nazwę nadał mu małżonek - tak mu się skojarzyło i tak zostało), Wzgórze Agi (odkryte przez moją córkę), Paprocie Sylwii (odkryte przez przyjaciółkę) itd.
Mapa jest rozległa, obejście samych nazwanych przez nas terenów zajęłoby około 7 godzin. My wybieramy się na określoną trasę - kółeczko z jednej lub drugiej strony Kurkowej Drogi lub Krzemieniowej Drogi.
W innych lasach przez nas odwiedzanych (czytaj: Osieckich) też nadaliśmy nazwy poszczególnym zagajnikom. Fajnie to wygląda, jak operując nadanymi nazwami, tłumaczymy komuś gdzie idziemy. Hi, hi, hi....... O Osiecki nazwach wspomnę w swoim czasie, pewnie w przyszłym roku po urlopie. A może przy okazji letnich wspomnień?
Poniżej, dla zachęty pierwsze zdjęcie z tych dwóch tygodni.
Pięknie, jesiennie, kolorowo. 26.10.216
Sopot, 31.10.2016
Dzisiaj wpis kończący miesiąc październik 2016 roku. Jutro już listopad - miesiąc nostalgii, zadumy, oczekiwania.
Będziemy czekać na zimę kroczącą szybkim krokiem z jej śnieżycami, lodowatymi wiatrami i pięknymi, zimowymi krajobrazami.
Będziemy też z utęsknieniem wypatrywać wiosny - zielonej i radosnej.
Póki co - opowieść o moich ostatnich, październikowych spacerach po LESIE.
Odwiedziłam go wczoraj i dzisiaj.
Był świetlisty. Przez gałęzie drzew, w większości już nagich, wpadało do LASU więcej światła. Mrok zakamarków rozproszony został przez złotobrązowe dywany liści. LAS odsłaniał swoje tajemnice dotąd ukryte w mroku bujnego listowia. Teraz można zobaczyć dalekie zakątki nie zbliżając się do nich.
Zieleniły się jedynie świerki, sosny, daglezje i kępy żarnowca. Pod stopami plamy zielonej jeszcze zajęczej koniczyny, pędy jasnoty, kilka bohaterskich pokrzyw i wytrwałych liści jeżynowych, nie wszędzie przysypanych złotobrunatnym deszczem.
Było cicho i spokojnie.
Rzadkie odgłosy ptactwa nie mąciły tej ciszy. Raczej ją uzupełniały. Jak zwykle świergoliły wesołe sikorki, pukał dzięcioł, czasem krakała wrona. Sroki kłóciły się o rewir czyniąc jedyny, głośniejszy hałas w tej leśnej, jesiennej ciszy.
Nastój zmącił oczywiście odgłos koszonej trawy na pobliskim osiedlu (kto kosi trawę przed zimą?!). Ale na szczęście tylko chwilę. Jesienna cisza LASU jakby przygotowywała nas do zimowego snu.
Na przeciwko mojego okna rośnie sobie od wielu już lat klonik. Przez cały październik budził mnie złotymi liśćmi, zapowiadając słoneczny dzień bez względu na pogodę. On też już traci swoje złote piękno, jakby chciał powiedzieć: "Do zobaczenia za rok!".
Widok z mojego okna. |
Jak dobrze trafiliśmy to i podgrzybek złotawy ukazał swoją główkę. Ale opieńki przewyższały ilością. Na dobrą sprawę już po godzinie spaceru mogliśmy z mężem mieć dwa pełne kosze tych grzybków. Trzymaliśmy się jednak postanowienia sprzed kilku lat - nie zbieramy nadmiaru opieniek! Wtedy przytargaliśmy dwa kosze i obróbka takiej ilości grzybów zajęła nam prawie 6 godzin. DOŚĆ! Więcej nie będę. Zachłanność to brzydka cecha. Do dzisiaj mam jeszcze w zamrażarce zapas (na szczęście jeszcze tylko 2 pudełeczka).
A na zakończenie październikowych zwierzeń wierszyk, który ułożyłam podczas jesiennego spaceru.
"- Co tak błyszczysz, Muchomorku?
- Deszczyk pada już od wtorku.
A ty co dziś tak Ponury?
- Bo mi sczerwieniały rury!
Każdy chodzi i wybrzydza,
Poszukuje w prążki rydza,
Za Szlachetnym gubi oczy,
Jak w cylindrze dumnie kroczy
Mając kurek sto w koszyku.
Jam Borowik! Leśny Król!
Niejadalny? To Twój ból...."
Zapraszam do czytania następnych postów - kolejne miesiące czekają.
Miłego i pogodnego listopada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będę usuwać wszystkie wulgaryzmy i seksistowskie propozycje.