Las i jego tajemnice

piątek, 3 lutego 2017

Coraz bliżej wiosny - luty 2017

Sopot, 03.02.2017

Za nami pierwszy miesiąc Nowego Roku. Nastał luty. Brrr.... najzimniejszy miesiąc w naszej szerokości geograficznej.
Przywitał nas mrozikiem - może niewielkim. U nas, w Sopocie, tylko "- 7".


W przysłowiach staropolskich luty jest wyznacznikiem pogody na całe lato. Od niego zależały zbiory.
Kilka przykładów przysłów naszych pra......:
- Jeśli w lutym ciepło trzyma, będzie w marcu zima.
- Gdy luty z burzami, prędka wiosna przed nami.
- Kiedy luty pofolguje, marzec zimę zreperuje.
- Luty stały, latem upały.
- Gdy nadchodzi luty ubieraj kożuch i buty.

Nie sprawdzałam trafności tych przysłów. Ale na pewno COŚ w tym jest. Przysłowia owe zostały stworzone, gdy pogoda na naszym kontynencie była jeszcze przewidywalna. Teraz, patrząc na szybkie zmiany klimatu (niestety), wszystko może się wydarzyć.

Wiele osób  nie rozumie, na czym polega "ocieplenie klimatu" i późniejsze zlodowacenie. A tu jedno z drugim jest ściśle związane.

Krótkie, proste wyjaśnienie:
Jak mamy za dużo ciepła parują wszystkie wody powierzchniowe - jeziora, stawy morza i oceany, przy okazji uwalniając dwutlenek węgla uwięziony w wodach. Tworzą się chmury na wielką skalę. Chmury, jak wszystkim wiadomo, ograniczają i zatrzymują ciepłe promienie słoneczne. Grunt się ochładza. Gdy takich chmur namnoży się się gruba warstwa Słoneczko nie jest w stanie przez nie się przebić. Pod chmurami, czyli na Ziemi, robi się zimno. Wystarczy poobserwować latem temperaturę: kiedy spadnie deszcz, nawet po wielkich upałach, temperatura powietrza gwałtownie spada. Im dłużej są chmury tym zimniej się robi. Mieliśmy tego przykład w zeszłym roku. Było mało słoneczka, więcej chmur i deszczu. Tygodniami temperatura utrzymywała się w granicach 10 - 17 st. C. Urlopy były do "bani". Sama marzłam, grzałam się przy grillu (już nie wiem ile węgla drzewnego zużyłam, tworząc tzw. gazy cieplarniane). Z roku na rok jest gorzej....
A czy zauważyliście, że nasze kochane Słoneczko świeci nieco inaczej????
Jeszcze kilkanaście lat temu było "normalne", żółtawe. Tak jak dzieci je rysują. Od kilku lat jest prawie białe, rażące i piekące. Ja zauważyłam to jakieś 6 lat temu (te moje obserwacje nieba... ). Słoneczko uwielbiam i chociaż powinnam już "zbastować' z opalaniem - nie mogę sobie odmówić wysiadywania na nagrzanej słońcem polanie. NIESTETY! Od co najmniej 3 lat uciekam w cień. I nie ze względu na wiek - SŁONECZKO  PARZY!!!!
Cosik w naszej atmosferze się zmieniło i musimy uważać.

Naukowcy wszelacy twierdzą, że to nasza wina. Spaliny, gazy cieplarniane itp..... Troszkę oglądam telewizję, szperam po internecie (cudowny wynalazek!), dużo czytam i mam swój "rozumek". Dzisiaj dochodzę do wniosku, że ekolodzy (chwała im za działania) troszkę przesadzają z tym ociepleniem klimatu spowodowanym działalnością ludzką. Naukowcy światowi już udowodnili, że ogrzane Słońcem oceany wydzielają więcej dwutlenku węgla niż cała ludzkość ze swoimi samochodami i fabrykami razem wzięta. (!!!!!!!).
Już mieliśmy "epokę lodowcową". Lata około 1600 - 1850 (Mała Epoka Lodowa) spowodowały wielki głód. Teraz podobno czeka nas podobne zjawisko. A wtedy nie było jeszcze samochodów, wielkich fabryk i milionowych stad krów i owiec "pierdzących" dwutlenkiem węgla. Komu wierzyć? Obserwować - to jedyne, co nam pozostaje. I mieć nadzieję, że nasze dzieci nie "zamarzną".

Ale poważny temat mi się trafił. Chyba mózg mi przymroziło! To przez te marzenia o leżaczku i słoneczku, ciepełku i lenistwie. A do majówki jeszcze tak daleko.....

Wspominam majówkę z 2011 roku.

Kwiecień był piękny i ciepły. Ponieważ szykowało nam się pięć dni wolnego (piątek - wtorek) pojechaliśmy z małżonkiem na naszą działkę (odległą 100 km od miejsca stałego zamieszkania) , z samego rana w piątek.
Mąż właśnie wrócił z nocnej zmiany, zmobilizowałam go do zniesienia bambetli obozowych w okolice samochodu, do którego musiałam upchać cały ten stosik (ma się ten dar). Mąż spał przytulony do szyby całą drogę. Pogoda "bajka". Słoneczko świeciło, ciepełko.
W piątek, po rozbiciu obozu (czytaj: wypakowaniu bambetli, nadmuchaniu materacy, rozpakowaniu "kuchni", nakarmieniu kotka itp.) usadowiłam się na leżaczku, na słoneczku, z ulubioną rozrywką, krzyżówkami.


Leniwie i ciepło upłynął nam dzień. Pojawiły się wiosenne owady.

Odwiedziła mnie Oleica (tak nazywa się ten żuk).
Wieczorkiem zrobiło się nieco chłodniej. Ale nic strasznego - wszak to ostatni dzień kwietnia - noce jeszcze zimne.
Następny dzień też piękny. Rano Słonko przygrzewało, po południu zbiesiło się i zaczęło być zimno. Wcześniej niż normalnie rozpaliliśmy ognisko, na rozgrzewkę upiekłam kilka grzanek na ruszcie.


Z nadzieją na ładną, ciepłą pogodę poszliśmy spać. W niedzielę było już zimno. Praktycznie spędziliśmy cały dzień przy ognisku (to był czas, kiedy nie wpadłam jeszcze na pomysł dogrzewania się przy grillu we wiatce). Poniedziałek - przy ognisku. Wieczorem małżonek pokazał  mi mgłę nad polami. A ja, ciućma jedna, nie skojarzyłam - o tej porze roku nie ma mgieł, szczególnie w dni, kiedy jest zimno! Ale... Ciągle nadzieja, że przecież to już maj i będzie ciepło.
W nocy moje nadzieje prysły jak bańka mydlana. Obudziłam się, kiedy mój "futrzak", pers Manfred (a wiadomo, persy mają dużo futra), wlazł mi pod kocyk.  Próbowałam otworzyć oczy jak "sierściuch" pchał  mi się na głowę. Nie wyszło! Powieka była zlodowaciała, policzek, wystawiony na zewnątrz kocyka , prawie "chrupał". Szybko wstałam nieco zdziwiona zjawiskiem. A tam............. ZAMARZŁO! Świat zamarzł. Coś, co było pięknym odpoczynkiem w Słoneczku - zniknęło. Woda w wiaderku - zamarzła. Drzewa i trawy "osiwiały".


Biedny kotek nie mógł napić się wody z wiaderka...















Moje "zaczarowane" autko - zamarzło
















Ziemia wyglądała jak posypana mąką.






Pobiegłam do wiatki spojrzeć na termometr (byłam już posiadaczką takowego na działce). A tam: minus 5 st. C. O zgrozo! Gdzie nasz piękny, majowy odpoczynek?
Zerwałam męża z materaca i pogoniłam do pakowania (była jakaś szósta rano). Nie miałam ochoty na spędzenie następnego dnia trzęsąc się z zimna. Wszak byłam przygotowana na ciepłe dni - strój do opalania, lekkie ubranka itp. A tu kożuchy by się przydały!

Po powrocie do domu włączyłam telewizor. Trafiłam na wiadomości. A tam pokazywali właśnie Wrocław zasypany śniegiem. Rozkwitłe już tulipany aż uginały się pod śniegowymi czapeczkami.
I taką to mieliśmy majówkę 2011r.

Jaki stąd wniosek: nigdy nie wierz pogodzie!!!!

Sopot, 22.02.2017

Już od tygodnia zbierałam się, aby napisać i ciągle coś mi "psuło" wenę twórczą. A to niespodziewane wizyty, obiadki, zakupki, porządeczki i.... Ech.... W końcu korzystam z chwili domowej ciszy ...

Jeszcze tydzień temu panowała sroga, lutowa zima.
Odwiedziłam córkę na wsi. Jadąc rankiem podziwiałam przez okno samochodu mgłę nad polami i osadzoną na wszelkich patyczkach i drzewkach szadź. Słoneczko wesoło przyświecało. Patrząc, z którejś z kolei górki na trasie w dal, widziałam zamglone miasteczka. Przemknęło mi przez myśl, że to chyba nie tylko mgła, miała nieco szaro - bury kolorek. Smog miejski? Wszak Trójmiasto to wielka aglomeracja, a córcia pod Gdańskiem mieszka. Nie przejmując się zbytnio "sadziłam" siedemdziesiątką w moim "Czerwonym Smoku" podziwiając zimowe widoczki. Już na miejscu udało mi się "kliknąć" kilka fotek.







Wizyta była miła, wnuki rosną jak na drożdżach.

W powrotnej drodze usłyszałam w radiu wiadomości. SMOG! Nad całym naszym krajem SMOG! To znaczy, że moja pierwsza myśl była prawidłowa. Mgła nie bywa szaro - bura.
Dobrze, że nad morzem mieszkamy. Tutaj częściej wieją wiatry. Smogowe chmury przewiało dość szybko. I najbardziej współczuję mieszkańcom południa Polski - tam dopiero musiało być czarno.
A podobno już nie wolno palić w zwyczajnych piecach drewnem, węglem i ... śmieciami. To skąd ten SMOG? I to nad całą Polską? Nie dociekam aż tak głęboko. Jako jednostka emerycka nie mam na to wpływu. Kiedyś, jak byłam młodsza, próbowałam zmienić świat. Teraz zostawiam to młodszym. :)))

Patrzę własnie za okno - słoneczko świeci popołudniowo. Do południa padał (lał?) deszcz. Roztopiło śnieg nawet z zasp. Pogoda iście wiosenna.

Gdy dzisiaj rankiem, skoro świt o 5,00, wyszłam sobie na balkonik (do powrotu męża na śniadanko jeszcze godzina, pewnie mój organizm przygotowuje się już do czasu letniego!) usłyszałam śpiew kosa. Cóż za miłe uchu trele! To mój "wiosenny ptaszek".

Skąd "wiosenny ptaszek"?
Kiedy byłam jeszcze młoda i piękna, i mieszkałam u rodziców prawie w centrum Gdańska, rano budził mnie ptasi śpiew. Piękny, pojedynczy, jakby tęskny. Ptaszę śpiewało siedząc pośród gałęzi któregoś ze starych kasztanowców, które rosły z tyłu naszego podwórka. Potrafiłam wtedy budzić się bardzo wcześnie i słuchać tego śpiewu, chociaż z reguły ciężko było mnie z łóżka wyciągnąć tak wcześnie rano (wiadomo, studenckie życie - nauka prawie do rana, krótki sen i .. na uczelnię). Nazwałam śpiewaka "wiosenny ptaszek". Zwiastował nadchodzącą szybkimi krokami wiosnę - czas radości, nowych sił i po prostu ciepła (jak mi u rodziców bywało zimno!).

Dopiero, będąc już dorosłą i samodzielną osobą, mającą nieograniczony dostęp do wiosennego lasu (wszak pod lasem mieszkam), ptasich atlasów i internetowej wiedzy dowiedziałam się, że mój "wiosenny ptaszek" to po prostu KOS. Kosik - czarny śpiewak, jesienno - zimowy duszek lasu (bo szeleści liśćmi w leśnej ciszy w sposób niespodziewany i "straszy" tym szelestem). Uwielbiam kosy i ich śpiew wiosenny. Co prawda przez określenie gatunku śpiewaka stracił nieco magii - zawsze pozostanie moim "wiosennym ptaszkiem".


Mój "wiosenny ptaszek" w tym roku odwiedzał mój karmik.












Teraz czekam na odgłosy jerzyków - wtedy wiosna już na sto procent przyszła. A jak usłyszę jeszcze wesoły świergot trznadla (to tylko podczas leśnych, wiosennych spacerów) wiem, że i lato już tuż za progiem.
Trznadle towarzyszą mi od wiosny do późnego lata, prawie do drugiej połowy sierpnia. Kiedy jestem na swojej leśnej działce siadają na najwyższej sośnie i cały dzień wyśpiewują swoje trele. Tiutiutiuuuu.... tiutiutiuuu... tiutiutiuuuuu..... Siedzi sobie taki żółty maluszek na gałązce i niesie radość. Ot - przyroda. Już nie mogę się doczekać .....

A teraz z innej beczki (polewki piwnej).
Jedna z moich bliskich już koleżanek "społecznościowych" powiedziała (czyt. napisała), że powinnam pisać - powieści, bajki, opowiadania itp.
Spieszę donieść, iż pisałam i piszę!
Co prawda, jeżeli chodzi o dłuższe treści typu powieść czy nawet opowiadanie - kilka zaczęłam (niektóre jeszcze w licealnych czasach), ale nie skończyłam. Dzisiaj czytając te początki wcale nie dziwię się mamie, która mówiła, że to grafomania.
Ale mam też sukcesy! Dwie jednoaktówki, jeden krótki kabaret i dwa misteria średniowieczne, które nawet publicznie wystawiłam!!!! O!!! I podobały się!!!! O!!!
Mam też ponad 300 wierszy, pisanych jeszcze od liceum. Dostałam dobrą opinię od jednego z Gdańskich wydawców (pomniejszych), ale miałam je przedłożyć na płytce CD. Pech chciał, że:
  1. nie dysponowałam wtedy komputerem z nagrywarką,
  2. mój znajomy wydawca (a właściwie dobrze ustawiony pracownik wydawnictwa) zmarł, zanim na dobre zaczęłam przepisywanie.
I sprawa się "rypła" (tak jak teraz. Małżonek zamiast spać jeszcze z godzinkę właśnie wpadł mi w myśli i "wenę twórczą traf szlafił").
Trochę zniechęcona tym zbiegiem niesprzyjających okoliczności pomalutku, jak lenia zza kołnierza wygonię, przepisuję sobie moje "grafomańskie" wierszydła. Mozolna to praca. A że stała jestem tylko w miłości - nie zawsze pamiętam własnego przyrzeczenia - jeden wierszyk dziennie. Mam już zaległości z kilku lat.

Tak więc - piszę. Aktualnie (też z mozołem) własną autobiografię. Póki jeszcze coś pamiętam. Przyda się dzieciom i wnukom. Będą miały z czego się pośmiać.

I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejsze zapiski.

Miłego czytania! :)))

Sopot, 27.02.2017

Chwila spokoju w domu. Mąż w pracy, synuś też przed chwilą wybył. Huurrraaaa!!!!! Chata wolna. Obiad mam - gęsty od warzyw i "wkładek" mięsnych barszczyk (nam "starikom" w zupełności wystarczy taka zupcia). Mogę poświęcić nieco (nie za dużo) czasu na "bałwaństwa" :)))

Zanim synek wydobył się z pieleszy i zostawił mój "pokój komputerowy" w ciszy i spokoju, powędrowałam w pobliskie, leśne okolice.
Cudo!!! LAS pachniał jak wczesną, wilgotną jesienią. Trochę zbutwiałymi liśćmi, trochę mokrą ziemią, nieco grzybnią (nie grzybami, grzybnią "zjadającą" nasiąknięte wodą, martwe drewno), trochę innymi, mniej zidentyfikowanymi zapachami.

A propos: Kiedy uczęszczałam na studiach na zajęcia z "Obróbki drewna", nasz profesor oblewał każdego, bez wyjątku na posiadaną wiedzę, za mylenie "drzewa" i "drewna". Będąc wnuczką leśnika szybko przyswoiłam sobie tę wiedzę. Dlatego podaję poniżej definicje (bo też walczę ze złym nazewnictwem, nie tylko leśnym):

  • DRZEWO - jest żywe, sobie rośnie i sprawia nam mnóstwo przyjemności swoją zielenią w odpowiednich porach roku, w zależności od gatunku,
  • DREWNO - już "umarło". Uschło sobie, padło lub jeszcze stoi, takie bezlistne lub bezigłe, leży w tartaku lub przerobili je na deski i trociny.
Jedynego, czego nie nauczyłam się odróżniać (wszystko do nadrobienia), to poznawać gatunki drzew i drewna po korze lub fakturze jego wnętrza. Za krótko chadzałam na te zajęcia. Odróżniam np. korę buka, dębu od sosny czy świerka, ale więcej...... No może jeszcze lipę - ma najbardziej miękkie drewno, bardzo przydatne do rzeźbienia. :)))


Odbiegłam troszkę od tematu lutowego spacerku.

LAS świergotał. 
Ptaki, ptaszki i ptaszęta, na razie jeszcze pojedynczo, zachwalać zaczynają swoje "ogonki". Sikorki, sójki, wrony i gawrony, kosy, rudziki i inne rozsiewały swoje trele, próbując przekrzyczeć szum miasta. Chyba kiepski dzień wybrałam na wsłuchiwanie się w ptasie trele. Wszystko zagłuszał szum pędzących samochodów z poniedziałkowymi dostawami, dużych i małych, trasą Gdynia - Żukowo i dalej. A to przecież dobre 5 - 7 km w prostej linii przez wzgórza. Szum jak nad samym morzem w okresie sztormu!

(Tutaj miał być filmik ze spaceru - jeszcze nie wiem jak go przerobić na tzw. GIF - wybaczcie. Normalnie się wgrał, ale nie można go odtworzyć. OT - prawie magister, a filmiku z cyfrówki nie potrafi wstawić w swoje wypociny)..... :(

W okresie, kiedy nasze dęby i buki mają liście, ten szum nie jest tak bardzo słyszalny. Liście dobrze tłumią takie odgłosy. A tu.... aż strach wiosną iść dalej do lasu. Nie wiadomo, z której górki zniknęły wszystkie drzewa :(((( I nie ważne, czy to "stare jak świat" buki, dęby, sosny, świerki i modrzewie. Tną wszystko!!!! Mam sporo zdjęć z takich wycinek z poprzednich lat. Czasami, idąc wiosną na spacer znanymi szlakami, stwierdzaliśmy z mężem, że "na tej górce", np. podgrzybkowej, lasu już nie ma! (Muszę poszukać i w jeden folder zgromadzić zdjęcia z "dewastacji" naszego lasu. Mam ich sporo, ale znalezienie pośród tysięcy zdjęć z każdego roku nie będzie łatwą sprawą - jako kobieta uporządkowana niestety, nie wszystkie zdjęcia opisywałam dokładnie). :((( Jak tak dalej pójdzie, to na grzyby, niestety, trzeba będzie jeździć dalej. Już nie wystarczą spacerki :(((

Spróbowałam nagrać kilka odgłosów swoim aparatem cyfrowym (filmik). Coś słychać.
Nie mam programu ani pewnie nie umiałabym tego zrobić - wyciszyć te niechciane szumy. Póki co - cieszę się z tego co mam.

Nad głową przeleciał mi klucz dzikich gęsi. A ja, "sierota blada" (opaleniznę letnią dawno zmyłam) zamiast, mając włączona opcję "film" śledzić ich lot, zapragnęłam zrobić zdjęcie. I kicha z tego wyszła. Słychać gęganie, gęsi pojawiają się na koniec filmiku i .... d.....pa. Na zdjęciach mniej widać niż na filmiku. Cóż, człowiek uczy się ponoć całe życie, w tym obsługi kiepskiej "cyfrówki".

Między gałęziami widać część klucza dzikich gęsi.
Robiąc zdjęcia i filmiki dzisiejszego LASU stwierdziłam, że dzisiaj nie był potrzebny aparat z możliwością robienia zdjęć kolorowych. I tak wychodziły prawie czarno - białe.


Jedynymi kolorami była zieleń mchów i młodych iglaków....


oraz brązy opadłych jesienią liści.

Ale ogólnie, spacer był przyjemny. Spociłam się nawet w swoim futerku. Temperatura około 6 st. C. Dla mnie, zahartowanej osieckimi nocami (0 -5 st. C w szałasie) i dniami w okolicach 15 st. C (przynajmniej w ostatnim, minionym roku), taka temperaturka to wręcz "upał" (jak się ma futro, odpowiednio ciepłe buty i inne, ciepłe ubranka na nogach).

Luty ma się ku końcowi. Stare przysłowia mówią : Luty - podkuj buty. Oznaczało to, że mrozy i lody panowały przez cały luty (pamiętacie?). Teraz, przynajmniej przez ostatnie trzy lata, pory roku przesunęły się do tyłu o przynajmniej jeden miesiąc. Ludowe przysłowia również mówią: "Jaki luty taki lipiec".
A ja w tym roku NIE  ŻYCZĘ  SOBIE  ZIMNEGO, MOKREGO  LATA!!!! Chcę wygrzać się na słonku, nabrać brązowej barwy i łyknąć witaminy D do bólu. Rozwiązać tysiąc krzyżówek i przeczytać setki książek wygrzewając się na leżaczku w pełnym słonku. Chcę "uciekać" przed upałem w cień pod moje sosenki na leśnej działce.

Tego i Wam życzę :))))

Aby do .... lata :)))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Będę usuwać wszystkie wulgaryzmy i seksistowskie propozycje.